sobota, 21 września 2013

Forma w budowie

Cześć!
           
            Przez mijający tydzień, starałem się jakoś dojść do siebie po bardzo aktywnym biegów weekendzie. Zwykle staram się dobrze planować mój harmonogram startów, żeby wplatać odpowiednio mocne akcenty z dniami wypoczynku. Z uwagi więc na 2 dni startów pod rząd, na poniedziałek postanowiłem zaprosić mojego bardzo dobrego kolegę Michała, aby wykonał mi masaż zmęczonych nóg, a Dorocie masaż relaksacyjny po stresach związanych z moją rywalizacją na trasie.

            Dlatego też w poniedziałek kompletnie odpuściłem bieganie, no ale nieraz dzień odpoczynku jest wręcz wskazany. Jak się okazało podczas takiej odnowy, mięśnie nóg prezentują się znacznie lepiej, niż moje plecy. Góra jest bardzo napięta, być może przez to moja praca rąk nie wygląda zbyt swobodnie. Mam nadzieje jednak, że jak Michał popracuje i rozluźni mi mięśnie pleców, będę mógł dzięki temu poprawić pracę ramion oraz sylwetkę w czasie biegu.


            Następnego dnia już wyszedłem na wybieganie, pierwszy raz od bardzo dawna zrobiłem je na asfalcie, to jest na mojej standardowej trasie z domu do mola w Sopocie i z powrotem. Łącznie wyszło tego z 18 km. Co ciekawe biegać skończyłem dopiero po 22, a ze względu na mój rozkład zajęć, już o 9:30 następnego dnia poszedłem na kolejny trening - także wybieganie. W tym momencie poczułem jak to jest, kiedy biega się na niepełnym wypoczynku. Tętno średnio o 10 uderzeń wyższe niż normalne, a w dodatku biegłem w żółwim tempie. Bez dalszej kombinacji postanowiłem mocno okroić zakładany kilometraż, wobec czego po zakończeniu miałem na liczniku ok. 16 km. Inaczej niż zwykle, jeden z moich akcentów zaplanowałem na czwartek (zwykle jest to wtorek/środa), jednak chciałem mięć jeszcze 1. dzień więcej spokojnych dni po zawodach w weekend. Na czwartek postanowiłem zrobić 4 x 3km w III zakresie. Po pracy umówiłem się wiec z Maćkiem i obaj pobiegliśmy na trasę przy nadleśnictwie Gołębiewo, gdzie jest teraz mowy asfalt, a co najważniejsze względnie prosta trasa została zmierzona co 500 m. Biegaliśmy na odcinku 1,5 km, w tą i z powrotem. Po środowej zamule nie było już śladu, bo od poprzedniego treningu minęło ponad 24 godziny. Ogólnie można powiedzieć, że biegało się dobrze, trening tego typu nie jest łatwy, ale można powiedzieć, że wykonałem go na kontroli, co szczególnie mnie ucieszyło.

            Po piątkowym biegu regeneracyjnym, czyli wolnej szesnastce, na sobotę rano znowu umówiłem się z Maćkiem, tym razem na stadion gdańskiego AWF, aby pobiegać tempo. Zawsze o 9:30 zaczynają się tam zajęcia z cyklu BBL, w których uczestniczą moi rodzice i kilku znajomych, więc w czasie rozgrzewki mogłem podpatrywać jak sobie radzą. Potem, kiedy na stadionie zrobiło się już trochę luźniej, mogłem zacząć bieganie moich tysiąców, w liczbie 10. Dzisiaj znowu biegało mi się całkiem dobrze, praktycznie aż do 6. odcinka leciałem komfortowo, dopiero potem zaczęły się schody, jednak trzeba wspomnieć, że także wtedy wzmógł się dosyć mocny wiatr. Z uwagi na to, że Maciej biegał tylko 200 m odcinki, musiałem sam walczyć z wiatrem, ale podbudowany czwartkowym treningiem nie zamierzałem odpuszczać ani zwalniać. Fakultatywnie planowałem wykonać jeszcze szybkie 200m w kolcach, jednak już podczas biegania 1000m czułem spore napięcie w lewej łydce, więc wolałem nie przesadzać. Mimo wszystko byłem z tego treningu zadowolony.
           
I o to chodzi!


            Za tydzień również będę tylko trenował, więc prawdopodobnie zrobię sobie kalkę z tego tygodnia, tyle tylko że dodam jeszcze jakieś szybkie, krótkie odcinki. Starty planuję zacząć dopiero w październiku, jeśli wszystko będzie szło tak jak teraz, to myślę że na jesień pobiegam jeszcze kilka udanych startów.  

niedziela, 15 września 2013

Bieg w Rumi



Cześć!

            Wczoraj po biegu w Gdańsku postanowiłem, że na dobitkę dla nóg, następnego dnia wystartuje w biegu na 6 km w Rumi. Lubię tam startować, bo trasa jest wyznaczona na ok. 900 m pętlach, w liczbie siedmiu, tak więc od razu budzi to moje skojarzenie z biegami po stadionie.

Sytuacja po 1. okrążeniu.
            Po przybyciu na miejsce powitał mnie Andrzej Rogiewicz. Chwilę porozmawialiśmy o potencjalnych rywalach, a następnie udałem się na rekonesans trasy.

            Jak się przed startem okazało, nie było zbyt wielu dobrych zawodników, najmocniejszym konkurentem moim zdaniem miał być wspomniany wyżej Andrzej, więc mimo dużego zmęczenia lewej łydki po wczorajszym biegu, planowałem od razu narzucić wysokie tempo biegu, aby nie doszło do krótkiego finiszu z gorzej notowanymi zawodnikami. Bieg główny miał bardzo kameralną atmosferę, startowało bowiem kilkanaście osób. Przed biegiem sędzia oraz spiker wyczytał każdego ze startujących, co biorąc pod uwagę masowy charakter imprez biegowych w Polsce jest sprawą bardzo nietypową, ale zapewne bardzo przyjemną. Jak już wspomniałem trasa była poprowadzona po 7 pętlach, tak więc była możliwość kilkukrotnego pojawienia się przez zgromadzoną na trybunie stadionu w Rumi publicznością, która nagradzała nas brawami.

Powoli tracę dystans.
            Ale wracając do samego biegu. Po wystrzale startera, mimo wyraźnie ciężkich nóg po wczorajszej dyszce objąłem prowadzenie i zacząłem dyktować mocne tempo (chyba za mocne nawet dla mnie). Dzięki temu już po 1. kole na czele było tylko 3 zawodników, w tym ja. Prowadziłem 3 koła, wtedy do głosu doszedł Andrzej, który dał mi mocną zmianę. Ponieważ już w tym momencie zostało nas tylko dwóch, miałem plan aby utrzymać się z nim dostatecznie długo i ewentualnie powalczyć na finiszu. Niestety mój plan spalił na panewce, bo coraz mocniej zaczynałem odczuwać to, że wczoraj również startowałem, więc mimo że każdą pętle pokonywałem w mniej więcej takim samym czasie, to jednak Andrzej, który co koło przyspieszał, bezlitośnie się ode mnie oddalał. Już na dwa koła do mety byłem pogodzony z porażką, więc koncentrowałem się na utrzymaniu tempa biegu oraz ewentualnej obronie pozycji. Z tyłu jednak nikt nie zbliżał się do mnie specjalnie, więc bez specjalnego finiszu (który przy jakimś pechu mógłby spowodować co najwyżej kontuzję) dobiegłem do mety na 2. pozycji. Niedługo potem na mecie zameldował się Krzysztof Paprocki oraz kolejni zawodnicy.

Dekoracja.
            Biorąc pod uwagę cały weekend, można powiedzieć że nie było najgorzej, treningowo te dwa dni były bardzo mocne. Myślę że po załapaniu oddechu, a potem po przywaleniu jakiś mocnych akcentów, na jesień będę mógł jeszcze powalczyć o życiówkę na 10 km. Być może znów padnie na Gdynię? Czas pokaże.

sobota, 14 września 2013

51. Bieg Westerplatte w Gdańsku



Cześć!
            Ostatnio nie pojawiały się wpisy na moim blogu, za co zostałem skarcony po dzisiejszym biegu przez moich wiernych czytelników, także już spieszę z nadrabianiem zaległości.
           
Przez ostatnie tygodnie starałem się wrócić do formy z czerwca. Ponieważ jak to się mawia „nie od razu Kraków zbudowano”, wiec musiałem zacząć spokojnie, czyli od biegania zakresów, które niestety nie szły mi tak dobrze jak myślałem, że będzie. Moim zdaniem jest to efekt tego, o czym wspominałem już kiedyś, czyli fakt, że nie jestem jeszcze w 100%  biegaczem długodystansowym, a wciąż przeważają u mnie cechy siłowo – szybkościowe, które ćwiczyłem prawie całą moją biegową przygodę (aż do zeszłego roku). Dlatego tez bardzo szybko spada mi wytrzymałość, natomiast szybkość utrzymuje się wciąż na niezłym poziomie. Co więcej, zauważyłem że bez wykonywania wytrzymałości szybkościowej, praktycznie nie jestem w stanie zrobić biegowego progresu. Zawsze potrzebuje taki zapas szybkości, a z połączeniem z wykonaną pracą wytrzymałościową, daje mi to szanse na szarpnięcie na początku dystansu, a ponadto wykonanie naprawdę porządnego finiszu.

Ostatni kilometr. Bardzo wolno zbliżam się do mety...
            Wobec powyższych obserwacji, postanowiłem ostatnio zrobić kilka szybkich 500m a także 200m. Nie było tego za wiele, a dodatkowo gotowałem się strasznie podczas biegania tego treningu, ale po prostu trzeba było to zrobić. Kilka dni później pobiegałem jeszcze tempo stricte pod 10 km. Jak się okazało, nie mogłem tego treningu wykonać w całości, więc z zaplanowanego 10 km tempa wyszło raptem 7 km. Wszystko z powodu mitingu lekkoatletycznego i konkursu rzutu młotem, odbywającego się tego samego dnia co mój trening. Mówi się trudno. Ten trening musiał mi wystarczyć przed zawodami w Gdańsku. Jeszcze w ten wtorek zrobiłem siłę biegową, do której wprowadziłem różne konfigurację skipów oraz podbieg. Zauważyłem, że dzięki temu nie dość, że ładnie poprawia się siła mięśni odpowiedzialnych za bieg, to jeszcze znacząco poprawia się sama technika biegu, a co za tym idzie jego ekonomika. Dzień później pobiegłem 12 km w II zakresie, który teraz kończę mocnymi kilometrami. I tak środowy zakres kończyłem w 3:06 na km. Czwartek nie biegałem, z uwagi na bardzo intensywne opady deszczu, dlatego też wolałem nie ryzykować przeziębienia. Piątek tylko 4 km rozruchu i można było myśli skupić na sobotnim starcie.

            Tegoroczny bieg Westerplatte miał bardzo mocną obstawę. Przede wszystkim dużo było zawodników z zagranicy. Startowało 2 Kenijczyków, chyba z 5 „Ruskich” (tak się mówi na zawodników ze wschodu…) oraz kilku dobrych Polaków. Przed biegiem wiedziałem, że nie poszaleje, jednak zamierzałem pobiec ten bieg możliwie równo, dobrze gospodarować siłami, aby optymalnie wystartować przy mojej słabej formie. Dlatego też na starcie ustawiłem się chyba w 3 linii (mój czas brutto i netto różni się aż o 2 sekundy!), aby dać szanse szybszym biegaczom na zajęcie lepszej pozycji. Po samym starcie sytuacja stała się jasna. Na pewno nie będę biegł w 1 grupie, bo tam były kręcone czasy w granicach 3:00 na samym otwarciu. Zdecydowałem się spokojnie rozpędzać i ewentualnie równym tempem dochodzić kolejnych rywali. Na szczęście przede mną zauważyłem Piotra Pobłockiego, który słynie z równego biegania 10 km, więc podłączyłem się do niego oraz do kolejnego młodego zawodnika biegnącego obok Pana Piotra. Niestety nie widziałem 1 km, wiec po dwójce złapałem czas w granicach tego, co założyłem przed biegiem - 6:25. 3 km – 3:13, co utwierdziło mnie w przekonaniu że jestem w dobrym miejscu i czasie :) Dalej zaczęło się trochę podbiegów i biegania pod wiatr, więc starałem się dawać zmiany, żeby wciąż utrzymywało się równe tempo. Niestety pierwsza grupa, mimo że poszarpała się straszliwie, wciąż była względnie daleko, dając małe szanse na wyprzedzenie kogokolwiek z biegaczy biegnących przed nami. Przed biegiem planowałem pobiec szybciej drugą piątkę od pierwszej, więc jak tylko minęliśmy tabliczkę „5 km” wyszedłem na czoło nieznacznie przyspieszając. Potem km szły jakoś 3:11, 3:12, 3:13. Chyba najwolniejszy jak do tej pory km wypadł nam 3:20, ale to chyba był wypadek przy pracy. Jak się jednak później okazało, sił starczyło mi tylko do 9 km, ale syndromy zmęczenia miałem już po 7 (po którym, zwykle idę już bardzo mocno i nie oglądam się na rywali). Tutaj ledwo kleiłem Piotra Pobłockiego, który usilnie chciał mnie zgubić. Sztuka ta udała mu się na ostatnim kilometrze, gdyż tuż za tabliczką „9 km” momentalnie odcięło mi prąd i nastąpił tzw. „zjazd do bazy” nogi nie tyle,  że mnie bolały, co po prostu nie mogłem utrzymać dobrego do niedawna tempa, jakby skończyło się paliwo… Zacząłem zwalniać i zwalniać, Piotr Pobłocki niemiłosiernie oddalał się ode mnie, wyrabiając na mecie ok. 10 sek. przewagi. Mój wynik 32:37 nie jest tragiczny, przed biegiem bym wziął go w ciemno, ale niesmak pozostał po tym tragicznym ostatnim kilometrze. Brak treningu wyszedł w najmniej oczekiwanym momencie, ale niestety mogę mieć o to pretensje tylko do siebie.

            Szczególne podziękowania należą się Danielowi, które przez dłuższą cześć dystansu jechali na rowerze niedaleko mnie, podpowiadając i dopingując, co niewątpliwie pozwoliło mi w kilku momentach utrzymać dobre tempo i „nie zgubić pleców” rywali. Po biegu miło porozmawialiśmy w naszej „Szałachowskiej” grupie, gdzie był wymieniony już Daniel i Lucyna, Mateusz, Tomek, Gosia, Karolek z Asią i dzieciakami, Borat, a także zwyciężczyni dzisiejszych zawodów nad armią Kenijek – Dominika z mężem Karolem (śmialiśmy się że nie mogła z nikim przegrać, bo nie dojechała ani Defar ani Dibaba – a propo startu Dominiki na MŚ w Moskwie, gdzie musiała się z nimi mierzyć), no oczywiście nie można tutaj nie wymienić dwóch osób – Doroty i mnie rzecz jasna :).

Trzeci w klasyfikacji wiekowej.
            Niewątpliwie imprezę należy uznać za udaną, także organizacyjnie. Ja w szczególności zapamiętam ten niespodziewany wystrzał armatami, zastępujący strzał startera – ludzie na starcie prawie rozpierali się w popłochu na ten huk, więc wrażenie było wprost wystrzałowe!