niedziela, 15 września 2013

Bieg w Rumi



Cześć!

            Wczoraj po biegu w Gdańsku postanowiłem, że na dobitkę dla nóg, następnego dnia wystartuje w biegu na 6 km w Rumi. Lubię tam startować, bo trasa jest wyznaczona na ok. 900 m pętlach, w liczbie siedmiu, tak więc od razu budzi to moje skojarzenie z biegami po stadionie.

Sytuacja po 1. okrążeniu.
            Po przybyciu na miejsce powitał mnie Andrzej Rogiewicz. Chwilę porozmawialiśmy o potencjalnych rywalach, a następnie udałem się na rekonesans trasy.

            Jak się przed startem okazało, nie było zbyt wielu dobrych zawodników, najmocniejszym konkurentem moim zdaniem miał być wspomniany wyżej Andrzej, więc mimo dużego zmęczenia lewej łydki po wczorajszym biegu, planowałem od razu narzucić wysokie tempo biegu, aby nie doszło do krótkiego finiszu z gorzej notowanymi zawodnikami. Bieg główny miał bardzo kameralną atmosferę, startowało bowiem kilkanaście osób. Przed biegiem sędzia oraz spiker wyczytał każdego ze startujących, co biorąc pod uwagę masowy charakter imprez biegowych w Polsce jest sprawą bardzo nietypową, ale zapewne bardzo przyjemną. Jak już wspomniałem trasa była poprowadzona po 7 pętlach, tak więc była możliwość kilkukrotnego pojawienia się przez zgromadzoną na trybunie stadionu w Rumi publicznością, która nagradzała nas brawami.

Powoli tracę dystans.
            Ale wracając do samego biegu. Po wystrzale startera, mimo wyraźnie ciężkich nóg po wczorajszej dyszce objąłem prowadzenie i zacząłem dyktować mocne tempo (chyba za mocne nawet dla mnie). Dzięki temu już po 1. kole na czele było tylko 3 zawodników, w tym ja. Prowadziłem 3 koła, wtedy do głosu doszedł Andrzej, który dał mi mocną zmianę. Ponieważ już w tym momencie zostało nas tylko dwóch, miałem plan aby utrzymać się z nim dostatecznie długo i ewentualnie powalczyć na finiszu. Niestety mój plan spalił na panewce, bo coraz mocniej zaczynałem odczuwać to, że wczoraj również startowałem, więc mimo że każdą pętle pokonywałem w mniej więcej takim samym czasie, to jednak Andrzej, który co koło przyspieszał, bezlitośnie się ode mnie oddalał. Już na dwa koła do mety byłem pogodzony z porażką, więc koncentrowałem się na utrzymaniu tempa biegu oraz ewentualnej obronie pozycji. Z tyłu jednak nikt nie zbliżał się do mnie specjalnie, więc bez specjalnego finiszu (który przy jakimś pechu mógłby spowodować co najwyżej kontuzję) dobiegłem do mety na 2. pozycji. Niedługo potem na mecie zameldował się Krzysztof Paprocki oraz kolejni zawodnicy.

Dekoracja.
            Biorąc pod uwagę cały weekend, można powiedzieć że nie było najgorzej, treningowo te dwa dni były bardzo mocne. Myślę że po załapaniu oddechu, a potem po przywaleniu jakiś mocnych akcentów, na jesień będę mógł jeszcze powalczyć o życiówkę na 10 km. Być może znów padnie na Gdynię? Czas pokaże.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz