Cześć!
Ostatnio
nie pojawiały się wpisy na moim blogu, za co zostałem skarcony po dzisiejszym
biegu przez moich wiernych czytelników, także już spieszę z nadrabianiem
zaległości.
Przez ostatnie tygodnie starałem
się wrócić do formy z czerwca. Ponieważ jak to się mawia „nie od razu Kraków
zbudowano”, wiec musiałem zacząć spokojnie, czyli od biegania zakresów, które
niestety nie szły mi tak dobrze jak myślałem, że będzie. Moim zdaniem jest to
efekt tego, o czym wspominałem już kiedyś, czyli fakt, że nie jestem jeszcze w
100% biegaczem długodystansowym, a wciąż
przeważają u mnie cechy siłowo – szybkościowe, które ćwiczyłem prawie całą moją
biegową przygodę (aż do zeszłego roku). Dlatego tez bardzo szybko spada mi
wytrzymałość, natomiast szybkość utrzymuje się wciąż na niezłym poziomie. Co
więcej, zauważyłem że bez wykonywania wytrzymałości szybkościowej, praktycznie
nie jestem w stanie zrobić biegowego progresu. Zawsze potrzebuje taki zapas
szybkości, a z połączeniem z wykonaną pracą wytrzymałościową, daje mi to szanse
na szarpnięcie na początku dystansu, a ponadto wykonanie naprawdę porządnego
finiszu.
|
Ostatni kilometr. Bardzo wolno zbliżam się do mety... |
Wobec
powyższych obserwacji, postanowiłem ostatnio zrobić kilka szybkich 500m a także
200m. Nie było tego za wiele, a dodatkowo gotowałem się strasznie podczas
biegania tego treningu, ale po prostu trzeba było to zrobić. Kilka dni później pobiegałem
jeszcze tempo stricte pod 10 km. Jak się okazało, nie mogłem tego treningu
wykonać w całości, więc z zaplanowanego 10 km tempa wyszło raptem 7 km.
Wszystko z powodu mitingu lekkoatletycznego i konkursu rzutu młotem, odbywającego
się tego samego dnia co mój trening. Mówi się trudno. Ten trening musiał mi
wystarczyć przed zawodami w Gdańsku. Jeszcze w ten wtorek zrobiłem siłę
biegową, do której wprowadziłem różne konfigurację skipów oraz podbieg.
Zauważyłem, że dzięki temu nie dość, że ładnie poprawia się siła mięśni
odpowiedzialnych za bieg, to jeszcze znacząco poprawia się sama technika biegu,
a co za tym idzie jego ekonomika. Dzień później pobiegłem 12 km w II zakresie,
który teraz kończę mocnymi kilometrami. I tak środowy zakres kończyłem w 3:06
na km. Czwartek nie biegałem, z uwagi na bardzo intensywne opady deszczu,
dlatego też wolałem nie ryzykować przeziębienia. Piątek tylko 4 km rozruchu i
można było myśli skupić na sobotnim starcie.
Tegoroczny
bieg Westerplatte miał bardzo mocną obstawę. Przede wszystkim dużo było
zawodników z zagranicy. Startowało 2 Kenijczyków, chyba z 5 „Ruskich” (tak się
mówi na zawodników ze wschodu…) oraz kilku dobrych Polaków. Przed biegiem wiedziałem,
że nie poszaleje, jednak zamierzałem pobiec ten bieg możliwie równo, dobrze gospodarować
siłami, aby optymalnie wystartować przy mojej słabej formie. Dlatego też na
starcie ustawiłem się chyba w 3 linii (mój czas brutto i netto różni się aż o 2
sekundy!), aby dać szanse szybszym biegaczom na zajęcie lepszej pozycji. Po samym
starcie sytuacja stała się jasna. Na pewno nie będę biegł w 1 grupie, bo tam
były kręcone czasy w granicach 3:00 na samym otwarciu. Zdecydowałem się spokojnie
rozpędzać i ewentualnie równym tempem dochodzić kolejnych rywali. Na szczęście przede
mną zauważyłem Piotra Pobłockiego, który słynie z równego biegania 10 km, więc
podłączyłem się do niego oraz do kolejnego młodego zawodnika biegnącego obok
Pana Piotra. Niestety nie widziałem 1 km, wiec po dwójce złapałem czas w
granicach tego, co założyłem przed biegiem - 6:25. 3 km – 3:13, co utwierdziło
mnie w przekonaniu że jestem w dobrym miejscu i czasie :) Dalej zaczęło się
trochę podbiegów i biegania pod wiatr, więc starałem się dawać zmiany, żeby
wciąż utrzymywało się równe tempo. Niestety pierwsza grupa, mimo że poszarpała
się straszliwie, wciąż była względnie daleko, dając małe szanse na wyprzedzenie
kogokolwiek z biegaczy biegnących przed nami. Przed biegiem planowałem pobiec
szybciej drugą piątkę od pierwszej, więc jak tylko minęliśmy tabliczkę „5 km”
wyszedłem na czoło nieznacznie przyspieszając. Potem km szły jakoś 3:11, 3:12,
3:13. Chyba najwolniejszy jak do tej pory km wypadł nam 3:20, ale to chyba był
wypadek przy pracy. Jak się jednak później okazało, sił starczyło mi tylko do 9
km, ale syndromy zmęczenia miałem już po 7 (po którym, zwykle idę już bardzo
mocno i nie oglądam się na rywali). Tutaj ledwo kleiłem Piotra Pobłockiego,
który usilnie chciał mnie zgubić. Sztuka ta udała mu się na ostatnim
kilometrze, gdyż tuż za tabliczką „9 km” momentalnie odcięło mi prąd i nastąpił
tzw. „zjazd do bazy” nogi nie tyle, że
mnie bolały, co po prostu nie mogłem utrzymać dobrego do niedawna tempa, jakby
skończyło się paliwo… Zacząłem zwalniać i zwalniać, Piotr Pobłocki niemiłosiernie
oddalał się ode mnie, wyrabiając na mecie ok. 10 sek. przewagi. Mój wynik 32:37
nie jest tragiczny, przed biegiem bym wziął go w ciemno, ale niesmak pozostał
po tym tragicznym ostatnim kilometrze. Brak treningu wyszedł w najmniej
oczekiwanym momencie, ale niestety mogę mieć o to pretensje tylko do siebie.
Szczególne
podziękowania należą się Danielowi, które przez dłuższą cześć dystansu jechali
na rowerze niedaleko mnie, podpowiadając i dopingując, co niewątpliwie
pozwoliło mi w kilku momentach utrzymać dobre tempo i „nie zgubić pleców”
rywali. Po biegu miło porozmawialiśmy w naszej „Szałachowskiej” grupie, gdzie
był wymieniony już Daniel i Lucyna, Mateusz, Tomek, Gosia, Karolek z Asią i
dzieciakami, Borat, a także zwyciężczyni dzisiejszych zawodów nad armią Kenijek
– Dominika z mężem Karolem (śmialiśmy się że nie mogła z nikim przegrać, bo nie
dojechała ani Defar ani Dibaba – a propo startu Dominiki na MŚ w Moskwie, gdzie
musiała się z nimi mierzyć), no oczywiście nie można tutaj nie wymienić dwóch
osób – Doroty i mnie rzecz jasna :).
|
Trzeci w klasyfikacji wiekowej. |
Niewątpliwie
imprezę należy uznać za udaną, także organizacyjnie. Ja w szczególności
zapamiętam ten niespodziewany wystrzał armatami, zastępujący strzał startera –
ludzie na starcie prawie rozpierali się w popłochu na ten huk, więc wrażenie
było wprost wystrzałowe!